Covid zniszczył nam życie. Nie byliśmy statystami!

Image

Nie ma już chyba osoby, która nie znałaby kogoś, kto zmagał się z najbardziej znanym na świecie koronawirusem. A z nim jak z rosyjską ruletką. Jednego trafi i pozbawi życia, inny nawet nie wie, że był zakażony. Bohaterowie naszego artykułu to ludzie realni, z krwi i kości, to ci, którzy niestety, nie mieli tyle szczęścia. Zakażenie przeszli bardzo ciężko, leżąc w szpitalach, często pod specjalistyczną aparaturą, nie wiedząc, czy każdy oddech, który łapią świadomie lub nieświadomie, nie jest czasem ich ostatnim. Żyją, ale to ich życie nierzadko jest kompletnie inne niż przed chorobą. Niektórzy przez Covid stracili najbliższych. Najgorsze co może spotkać człowieka, to bezsilność. Nasi rozmówcy nie są już bezsilni. Trafili na stalowowolski oddział pocowidowy i ciężko pracują by wrócić do domów, do swoich bliskich, do pracy. Poznajcie ich historię.

Oddział rehabilitacyjny tzw. pocovidowy mieści się w szpitalu Sanus. Porozmawiać z nami zgodziło się 4 pacjentów.

32- letnia Paulina, mieszkanka powiatu stalowowolskiego

Jest mamą dwójki małych dzieci. Przed chorobą była w pełni sił, nie miała żadnych problemów z płucami. Nie przypuszczała nawet, że choroba zabierze jej tak wiele. Ale przyszła i zrobiła spustoszenie w organizmie. Kiedy saturacja spadła u niej poniżej 70%, zniszczenie płuc sięgnęło… 80%.

- Zachorowałam na samym początku kwietnia tego roku. Potem byłam 3 tygodnie w szpitalu w Tarnobrzegu. Choroba miała ciężki przebieg. Byłam na wspomaganiu oddechowym. Przez ten czas pobytu w szpitalu, a później w domu, nie wstawałam w ogóle z łóżka. Wielkim wysiłkiem dla mnie było wstanie do posiłku, posmarowanie kanapki. Tydzień po wyjściu z tamtego szpitala przyjechałam do Sanusa. Wymagałam całodobowego wspomagania tlenem. Przyjechałam tu z koncentratorem tlenu wypożyczonym z MOPS-u. Moje mięśnia rąk i nóg były zwiotczałe. Swoje stawy porównywałam do gąbki albo galaretki. Na początku rehabilitacji każda próba wstania na nogi powodowała, że nogi drżały, wymagało to wielkiego wysiłku. Dzisiaj mijają trzy tygodnie odkąd tutaj jestem. Na rehabilitację, do sali ćwiczeń czy na posiłki chodzę z pomocą balkonika. Jest to nieoceniona rola rehabilitantów, którzy postawili mnie na nogi, doprowadzili mnie do takiego stanu, jaki jest, że mogę stać na nogach. Czułam lęk, że nie dam rady wstać, iść. Bałam się, że będę się przewracać, że to mnie pokona. Dzisiaj jest trzecia doba od kiedy w ogóle funkcjonuję bez tlenu w ciągu dnia, wspomagam się nim jeszcze w nocy. Wiem, że pełnej sprawności nie odzyskam zbyt szybko, bo miałam 80% uszkodzenia płuc, ale czuję się dużo lepiej. Mogę w końcu złapać wdech. Nie mam duszności. Nie mam gwałtownych spadków saturacji. Najtrudniej jest rano. Wtedy muszę wspomóc się tlenem, bo ta saturacja jest mniejsza- opowiada nam Paulina.

Przed Pauliną jeszcze 3 kolejne tygodnie gdzie pod opieką rehabilitantów będzie walczyć powrót do sprawności.

- Najtrudniejsze dla mnie jest to, że mam dwoje malutkich dzieci w wieku 2,5 roku i 10 miesięcy. To rozstanie z nimi jest bardzo ciężkie. Pokrzepia mnie ta świadomość, że jestem tutaj by dojść do pełni sił, żeby wrócić do nich jak najszybciej. Podczas pobytu w Tarnobrzegu było to dla mnie bardzo trudne, że nie mogłam rozmawiać przez telefon. Teraz codziennie rozmawiamy przez kamerkę w telefonie, więc widzę dzieci, one widzą mnie. Miałam kilka takich dość ciężkich dni. Myślę, że w dużej mierze to powoduje choroba. Miałam przez kilka dni zaburzenie świadomości spowodowane wysoką gorączką i niedotlenieniem. Cieszę się, że najgorsze już za mną. Mam nadzieję, że jak najwięcej osób będzie się szczepić i nie doświadczy tego, co ja. Pewnie niektórzy dalej będą twierdzić, że koronawirusa nie ma. Ja „dziękuję” za taką rolę statysty- mówi Paulina.

64- letnia Anna ze Stalowej Woli

Dzieli szpitalny pokój z Pauliną. Jej wspomnienia z czasu choroby są wyjątkowo dramatyczne.

- Zachorowałam pod koniec listopada ubiegłego roku. Nie wiem gdzie się zaraziłam. Jak chodziłam do sklepów, to stosowałam się do tego co nakazywały władze. Możliwe, że mąż zakaził się w przychodni, ale nie jestem tego pewna. 21 grudnia trafiłam do szpitala, a 23 grudnia umarł mój mąż. Miał chore serce i płuca, ale to Covid go dobił. Do 5 stycznia byłam na oddziale covidowym w szpitalu w Stalowej Woli. Później skierowali mnie, jako ozdrowieńca, do Górna. Tam byłam do 26 stycznia. Nie miałam tam żadnej rehabilitacji. Jak widzę jak rehabilitowana jest tutaj Paulina, to żałuję, że mi takiej pomocy nie udzielono. Dostawałam tam jedynie zastrzyki i tabletki. Źle wspominam tamten czas. Po drugiej stronie korytarza byli mężczyźni chorzy na gruźlicę i tego się bardzo bałam. Jestem tutaj w szpitalu od 5 maja. Wszyscy są bardzo mili, rehabilitanci pomagają przy ćwiczeniach, mówią, tłumaczą co robić. Zachęcają mnie żebym dalej wykonywała te same ćwiczenia w domu- mówi Anna.

53- letni Jacek, mieszkaniec Stalowej Woli

Rozmowa z nami sprawiała mu wiele trudności. Bardzo ciężko łapie oddech i musi robić sobie przerwy.

- Zachorowałem na Covid w listopadzie i do tej pory nie mogę dojść do siebie. Byłem 3 tygodnie w szpitalu w Stalowej Woli. Później byłem tydzień w domu, ale gorączka mi skakała, dusiłem się, byłem bardzo słaby, potrzebowałem pomocy. Gdybym nie wrócił do szpitala, to byłby mój koniec. Covid to okropna choroba, której towarzyszy strach i ból. Mimo, że minęło już kilka miesięcy, cały czas jest mi ciężko dojść do siebie. Mam duszności, zatyka mnie, ciężko kaszlę. Powikłania zostały, a ja bardzo powoli dochodzę do zdrowia- mówi Jan.

64- letni Jan ze Stalowej Woli

Dzieli salę z Jackiem. Powoli dochodzi do siebie. Bardzo chciałby się już zaszczepić. Boi się, że znów może się zakazić i znów tak ciężko zachorować.

- Zachorowałem w lutym, przeszedłem bardzo ciężko chorobę. Przez 10 dni byłem w domu, nie dało to żadnych efektów. Przeżywałem bardzo silne bóle stawów, klatki piersiowej. Ludziom zdrowym nie potrafię tego wytłumaczyć. To tak jakby tona czegoś przygniatała mnie. Nie mogłem się ruszać. Ponad moje siły było dojście do toalety. Saturacja spadła mi bardzo nisko. W stanie ciężkim trafiłem do szpitala na ul. Staszica w Stalowej Woli. Udało mi się później trafić tutaj, na oddział pocovidowy do szpitala Sanus. Gdybym tu nie trafił myślę, że dzisiaj bym nie żył. Chciałem podziękować całemu personelowi tego ośrodka. Gdy tu trafiłem, prawie nie chodziłem. Na chwilę obecną uzyskuję koordynację ruchową, dużo ćwiczę, mam wiele zabiegów. Nie miałbym tego wszystkiego w domu. A tu pod opieką fachowców mogę dochodzić do zdrowia. Mam nadzieję, że wyzdrowieję, że uda mi się wrócić do aktywności zawodowej, życiowej, bo Covid zniszczył mi wszystko. Musiałem pożegnać się z planami, które miałem, pracą zawodową, którą przerwałem, życiem osobistym, rodzinnym. Broniłem się przed tą chorobą. Unikałem miejsc gdzie było dużo ludzi, miałem mało kontaktu z innymi osobami. Do dzisiaj nie wiem w jaki sposób się zakaziłem. Przestrzegałem zasad, ale pewnie ktoś obok, być może jakiś młody człowiek, tego nie robił- mówi Jan.

I jak podkreślił w rozmowie z nami, przy tej chorobie człowiek staje się bezsilny i czuje wewnętrzną złość. Bezradność i stres stają się towarzyszami życia. Jan po przejściu tych najgorszych chwil zaczyna wreszcie odczuwać spokój. Wreszcie uwierzył, że z każdym dniem będzie coraz bardziej sprawny.

- Miałem w pewnym momencie świadomość, że umrę, doceniałem życie, które wcześniej miałem, które miałem stracić. Pytałem lekarzy czy będę żył. Lekarze robili co mogli. Teraz mogę przejść kilkaset metrów, wcześniej nie mogłem chodzić. Czynności ruchowe zaczynają się przywracać, że tak to ujmę, ale nie wiem czy będę jeszcze tak sprawny jak byłem. Lekarze mówią mi, że mi się udało, że w ogóle żyję. Optymistycznie patrzą w przyszłość, a to jest dla mnie bardzo ważne, bo podnosi mnie to na duchu- mówi Jan.

Covid nie jest zmyślony. Cierpienie nie jest zmyślone

Obecnie na oddziale pocovidowym, który odwiedziliśmy przebywa 24 pacjentów. Pod koniec maja będzie ich 30. Są to głównie osoby z Podkarpacia, przywożone w stanie „leżącym”, wnoszone na oddział na noszach, pod tlenem. Walka z tą chorobą jest ciężka, wymaga zastosowania odpowiednich leków, tlenoterapii, odpowiedniej diety, wsparcia psychologicznego i rehabilitacji.

- Pacjenci mają lęk przed tym, że się uduszą. Nie są w stanie być minuty bez tlenu. Miesiąc temu byli przywiezieni do nas pierwsi chorzy. Dopiero po 2- 3 tygodniach osiągnęliśmy taki efekt, że ci pacjenci albo są w stanie być bez tlenu, albo być na koncentratorze tlenowym lub bez niego. Trafiają się tacy pacjenci, którzy w stanie ogólnym dobrym wyszli ze szpitala i po kilku tygodniach czy miesiącach doszło u nich do zmian zatorowo- zakrzepowych, niekoniecznie w płucach. To nie jest tylko zator tętnicy płucnej, są też zmiany zakrzepowe w naczyniach obwodowych. Są to np. ostry nieżyt jelit, mamy wysięk w worku osierdziowym, to jest zapalenie mięśnia sercowego. Pacjenci się „zawieszają”, mają demencję. Przekrój tych przypadków i dolegliwości jest duży- wyjaśnia lekarz Zbigniew Gola, dyrektor szpitala.

Rozmawialiśmy również z rehabilitantką Sandrą Makówką, która na co dzień pracuje z pacjentami pocovidowymi.

- Praca z pacjentami przynosi bardzo dobre efekty. Z tego co nam mówią pacjenci, z pobytu tutaj są bardzo zadowoleni. Mogą wziąć głębszy oddech, nie jest już on taki płytki. Dla nas jest to ciężka praca, bo musimy cały czas skupiać się, obserwować pacjenta przy ćwiczeniach żeby mu nie zrobić krzywdy (zadyszka, kaszel). Czasami tak było, że po ćwiczeniach podpinaliśmy tlen, bo ci pacjenci za mocno chcieli i trzeba było ich wspomóc tlenem. Codziennie chodzimy do pacjentów, pionizujemy ich. Początki były kiepskie, pacjenci byli leżący, kiepska saturacja, ciśnienie, kręciło im się w głowach, musieli zaraz siadać. Po 3 tygodniach ćwiczeń mamy pacjentów, którzy chodzą już sami na salę ćwiczeń, delikatnie ćwiczą na sprzętach, na rowerkach, sami potrafią przejść na jadalnię, bo wcześniej mieli przynoszone posiłki do pokojów- mówi fizjoterapeutka Sandra Makówka.

Każdy, nawet mały sukces cieszy zarówno pacjentów, jak i personel medyczny. Każdy krok do przodu to krok ku normalnemu życiu. Nie każdy z tych pacjentów, którzy teraz przechodzą rehabilitację będzie mógł żyć jak w czasach sprzed choroby, ale trzeba zrobić wszystko, by było jak najlepiej. I oni to wiedzą, starają się i doceniają wszystko co dostają od losu i ludzi. Odwiedzając pacjentów na oddziale pocovidowym trzeba się uzbroić w cierpliwość i wiele razy wziąć głęboki wddech. Widok cierpiących ludzi, to widok przykry. Są łzy, są chwile przestoju, są wspomnienia, które bolą… Ci, których Covid śmieszy, którzy uważają, że jest wymysłem, ściemą, życzymy zdrowia. Oby nie musieli przekonać się na własnej skórze, że jest inaczej.

Komentarze

Dodaj swój komentarz

Przed publikacją zapoznaj się z Polityką Prywatności. Pamiętaj ponosisz odpowiedzialność za swój wpis!
By sprawdzić czy nie jesteś bootem, wpisz wynik działania: 1 + 2 =
W tym artykule komentarze ukażą się po akceptacji moderatora.