Najazd na stolicę "Solidaności"

Image

Członkowie "Solidarności" mają liczne plany co do wyjazdu do Warszawy. Chodzi o od dawna zapowiadane protesty. Będą marsze, demonstracje, happening, będzie odsłonięcie pomnika wodza narodu...

Ogólnopolskie dni protestu "Solidarności" rozpoczną się w środę 11 września. "Solidarność" planuje demonstracje przed sześcioma ministerstwami. O godz. 12.00 protestujący udadzą się przed Sejm, przed miasteczko protestacyjne, które będzie stało w tym miejscu aż do piątku. 12 września ma odbyć się debata na temat służby zdrowia oraz polityki przemysłowej.

- Debaty będą polegały na tym, że nasi eksperci przedstawią jak można inaczej rządzić, jak można inaczej kierować tymi resortami i tą polityką. Nie będzie to jakaś taka ściana płaczu, tylko chcemy pokazać, że "Solidarność" nie mówi nie, bo nie, tylko proponuje konkretne rozwiązanie– mówi Tadeusz Majchrowicz ,przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność".

Kolejne dwie debaty zaplanowano na piątek 13 września. Odbędą się one przed sejmem w miasteczku namiotowym (m.in. na temat braku dialogu społecznego). Kolejna debata dotyczyć będzie referendum obywatelskiego.

- My będziemy oczekiwać, będziemy do tego dążyć aby zmieniona została w Polsce konstytucja, właśnie dotycząca referendum obywatelskich, żeby w przyszłości nie dochodziło do takich sytuacji, że 2,5 mln zebranych podpisów dotyczących wieku emerytalnego, mówiąc krótko, poszło do kosza. Posłowie koalicji rządzącej wiedzieli lepiej, że Polacy powinni pracować do wieku 67 lat- mówi Tadeusz Majchrowicz.

Przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność" podkreśla, że idea częstszego referendum to nie wymysł związkowców lecz sprawdzony system, który realizowany jest np. w Szwajcarii. Tam referenda obywatelskie odbywają się raz na kwartał, społeczeństwo wypowiada się w niezwykle ważnych kwestiach dla obywateli tego kraju. "Solidarność" chciałaby aby w Polsce było podobnie.

- W piątek przygotowujemy różnego rodzaju happeningi, o których nie chcę w szczegółach teraz mówić. Będą to niespodzianki dla rządu, dla posłów. Będziemy odsłaniali m.in. pomnik wodza narodu, to już szczegóły państwo zobaczycie w piątek. Chcemy również zorganizować pod sejmem tzw. "wolną trybunę", taki Hyde Park, gdzie każda grupa społeczna, w jakiś sposób zorganizowana wokół jakiegoś problemu będzie mogła o swoich problemach na tej wolnej trybunie mówić– mówi Przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność".

Kulminacja dni protestów przypadnie na sobotę. O godz. 13.00 przed palmą przy rondzie de Gaullea w Warszawie spotkają się 3 kolumny związkowców. Spod Pałacu Kultury ruszy Ogólnopolskie Porozumienie Związków Zawodowych, a spod błoni stadionu narodowego Forum Związków Zawodowych. "Solidarność" pójdzie spod sejmu, wraz z innymi grupami społecznymi, które udzielą jej wsparcia.

- Spotkamy się pod palmą, gdzie zostanie utworzone czoło tego pochodu. Wcześniej będzie się odbywał happening, który będzie przedstawiał cyrk Donalda Tuska, ale to też o szczegółach w tej chwili jeszcze nie chcę mówić. Przejdziemy pod pałac prezydencki, gdzie zostanie złożona petycja i tu też będzie kolejna niespodzianka związana z ostatnią wypowiedzią pana prezydenta. Następnie całe czoło pochodu i wszyscy uczestnicy przejdą na Plac Zamkowy, gdzie odbywać się będą wystąpienia Forum Związków Zawodowych, OPZZ, "Solidarności" i być może jeszcze innych dużych grup, które będą uczestniczyły w tej naszej demonstracji- mówi Tadeusz Majchrowicz, przewodniczący Zarządu Regionu NSZZ "Solidarność".

We wszystkie dni, prócz 14 września, politycy będą mogli odwiedzać miasteczko i przedstawiać różne swoje opinie. Jak wyjaśnia Tadeusz Majchrowicz 14 września będzie typowym dniem związkowym różnych grup "Solidarności".

Pierwszego dnia protestów "Solidarność" spodziewa się 15 tys. osób z całej Polski. 12 września, w czasie debat, będzie prawdopodobnie tylko 2,5-3 tys. osób ze względu na niewielką liczbę miejsc. Kolejnego dnia szacuje się, że przybędzie ok. 6 tys. związkowców. 14 września, samych członków "Solidarności" ma już być 60 tys., natomiast łącznie tego dnia może pokazać się w Warszawie nawet 100 tys. osób.

[MagPie]

Komentarze

Dodaj swój komentarz

Przed publikacją zapoznaj się z Polityką Prywatności. Pamiętaj ponosisz odpowiedzialność za swój wpis!
By sprawdzić czy nie jesteś bootem, wpisz wynik działania: 1 + 2 =
Andrzejek

~ktoś, to siedź na dupie i czekaj dalej. Nie wiesz gdzie związek ma siedzibę w Stalowej Woli? Podejdź i dowiedz się wszystkiego czego potrzebujesz.

Czekaj dalej a życie przejdzie Ci koło nosa.

~ktoś

Kto zapłaci za te wyjazdy? Jeśli związek to ja jadę.
Kto pokryje koszt wyżywienia tych co jadą? Jeśli związek to jadę z całą rodziną my, dzieci, babcie i dziadkowie.
koszty podróży rozumiem związek też pokrywa a i transport zapewniony typu np. pociąg czy PKS.
Gdzie sie zapisać na wyjazd by zgłosić ilość osób uczestniczących?
Warto wiedzieć by sie nie spóźnić na zbiórkę.
Proszę o info bo mam znajomych w W-wie i można by ich zwołać a oni też maja znajomych. Zawsze to więcej osób. Im nas wiecej tym wieksze szanse na wygraną.
Czekam na info.

~ziomal

@seba
do jakiej roboty?

~Seb

Do ro bo ty, pasożyty !!!

~Uszaty

Nie wiem, czy dobrze rozumiem, ale po przeszło dwudziestu latach Solidarność chce protestować przeciwko czemuś, co sama nam sprezentowała? To albo wtedy nie wiedzieli co robią, albo teraz nie wiedzą. Albo jedno i drugie.

~ziomal

solidarność padła ofiarą własnego mitu na początku lat 90tych. w tedy wychodzono z założenia, że kapitalizm=demokracja, a im więcej kapitalizmu tym więcej demokracji, co jest nieprawdą, bo kapitalizmowi w wersji neoliberalnej demokracja nie jest potrzebna vide Chiny lub pinochetowskie Chile, skąd mamy przetrenowany system emerytalny, który służy tylko "rynkom finansowym", a już zapewne nie przyszłym emerytom. Balcerowicz tylko dletego mógł przeprowadzić tzw terapię szokową, bo funkcjonował jeszcze mit solidarności i naiwna wiara, że z "hameryki" przyjadą Carringtony z worami "dólarów' i stworzą nam wielki dobrobyt.Tymczasem rzeczywistość okasała się nie całkiem tak różowa, a odpowiedź na pytanie dlaczego nie jest tak pięknie i wspaniale dał prostą i łopatologiczną odpowiedź Kaczyński, że winni są niezlustrowani ubecy, geje, lesbijki i feministki. A Tusk daje odpowiedź, że jeszcze jest za mało kapitalizmu. I tak to wygląda. Te protesty władza i tak oleje ciepłym moczem.

~janek

Najlepsze jest to, że do stolicy mają pojechać nie tylko NSZZ"Solidarność"
ale to oni przypisują sobie wszystkie zasługi.
Mają być też członkowie innych związków, w tym Forum Związków,itp.
Tak więc masa ludzi, którzy będąc wkurzeni na całe to rządzenie
pomogą wybić się medialnie(a może i politycznie) przewodniczącemu NSZZ... w górę.
To samo zresztą dzieje się w naszej HSW s.a , HSJ.

Dlaczego tak późno panowie "solidarnościowi ze sobą" zorganizowali pospolite ruszenie?
Niewiele to już zmieni, większość niekorzystnych ustaw zostało już przegłosowanych...

~huciak

Już jechać na Stolicę jak najszybciej i nigdy tu nie wracajcie .

~Jan

te strajki to i tak nic nie zmienia :-) Tusk bedzie dalej rzadził i tyle

~Andrzejek

dyskusja widze sie zaostrza moze belfer by poprowadził manifestacje skoro taki obeznany i genialny i wszechwiedzaca albo lepiej gosciu wystartuj na prezydenta skoro jestes taki genialny

~ze strony

Prosze dla jasnosci durnych osob zeby wiedziały jak za zidiociałe i jak nic nie wiedza a sie madrza jak trzeba ze strony Solidarnosci program strajków

http://www.solid(...)ych.html


”Dość lekceważenia społeczeństwa”

(29.08.2013) Przedstawiamy harmonogram akcji protestacyjnych, które będą miały miejsce 11-14 września 2013 r. w Warszawie.

11 września (środa)

Dzień branżowy składający się z 6 pikiet przed:

Ministerstwem Zdrowia,
Ministerstwem Transportu, Budownictwa i Gospodarki Morskiej,
Ministerstwem Gospodarki,
Ministerstwem Spraw Wewnętrznych,
Ministerstwem Skarbu,
Ministerstwem Pracy i Polityki Społecznej.

Pikiety rozpoczną się o godz. 12.00, a po ich zakończeniu uczestnicy przejdą pod Sejm RP, gdzie odbędzie się wspólna manifestacja. Od tego momentu rozpocznie też swoje funkcjonowanie miasteczko namiotowe, które będzie działało do 14 września.


12 września (czwartek)

Dzień ekspercki, w ramach którego odbędą się debaty eksperckie.

W miasteczku namiotowym przed Sejmem RP odbędą się trzy panele – pierwszy o godz. 13.00, kolejne o 15.00 i 17.00. Zakres tematyczny i osoby biorące udział w dyskusji są obecnie ustalane. Ostateczny program zostanie ustalony 2 września na kolejnym spotkaniu międzyzwiązkowego sztabu protestacyjnego.



13 września (piątek)

Dzień otwarty (Hyde Park) z wolną trybuną dla organizacji biorących udział w manifestacji.

W tym dniu w miasteczku przed Sejmem RP od godz. 12.00 będą kontynuowane debaty eksperckie, w tym na temat referendów obywatelskich. Ok. godz. 16.30 scena i mikrofon zostaną udostępnione organizacjom społecznym, inicjatywom obywatelskim, a także wszystkim organizacjom wspierającym nasz protest.



14 września (sobota)

Kulminacja akcji. Wielka ogólnopolska manifestacja „Dość lekceważenia społeczeństwa”.

Początek manifestacji o godz. 12.00 w trzech punktach Warszawy (błonia przy Stadionie Narodowym, Plac Defilad przy Pałacu Kultury i Nauki, Sejm RP). Pochody z trzech wymienionych kierunków spotkają się przy Rondzie de Gaulle'a, skąd o godz. 13.00 przejdą ulicami Nowy Świat i Krakowskie Przedmieście do Placu Zamkowego.

Na scenie przy Zamku Królewskim odbędzie się finał akcji i wystąpienia liderów trzech central związkowych.


Po manifestacji część autokarów „Solidarności” wyruszy na Ogólnopolską Pielgrzymkę Ludzi Pracy do Częstochowy.

~Kozak

belfer a cos ty taki ciety? moze skup sie na swoich uczniach i zacznij im pały stawiac jak jestes sfrustrowany zyciem, rządem i całym tym bajzlem. Nastawiaj sobie baniek w dzienniku to ci humor poprawi

~Obiektywnie

ale wy jestescie debilni szkoda gadac, jak ktos na konferencji takie cos mowi to chyba wie, tymbardziej ze to nie jakis tam bolek a szef! A tak wo gole to tez plany mogla sie zmieniac ciagle co w poniedziałek jest ustalowe we wtorek moze byc inne wiec belfer zamknij ryja bo sie uczepiłes jak rzep psiego ogoda. Napisz sobie jako czytelnik swoja artykuł i pisz oswiecony człowieki kim ty wlasciwie jestes ze sie tak wymądrzasz?

~bbb

A stahpracuje w supertajnej służbie i wszystko wie umiech

~belfer

@magpie
A czy Majchrowski wypowiedział poniższe zdanie?:

CYTAT
Ogólnopolskie dni protestu "Solidarność" rozpoczną się w środę 11 września.

~Zibi

do ~belfer bo tak to chłopie jest ze organizują rozne grupy a przypina se to Solidarnosc...chyba to znana praktyka

~ziomal

kolejna lekturka, co prawda z przed półtora roku, ale konkluzja nadal aktualna dostępna pod linkiem http://nowe-(...)aczenie/
Czyj bunt ma znaczenie?
27 lutego 2012 - Krzysztof Posłajko - 5 komentarze/y

Protesty związane z ratyfikacją ACTA zdają się wypalać. Zgodnie z pesymistycznymi przewidywaniami z tej mąki chleba raczej nie będzie – wygląda na to, że demonstranci nie uformują żadnej formacji opozycyjnej wobec aktualnych władz. Co więcej, problemy reformy niewydolnej formuły „ochrony praw autorskich” nadal pozostaną najprawdopodobniej domeną kilku zapaleńców w rodzaju Jarosława Lipszyca.

Z drugiej jednak strony nie można się oprzeć wrażeniu, że, jak powiedział klasyk, coś pękło, coś się skończyło. Że po wspomnianych manifestacjach polska polityka nie wróci na dawne tory, jakkolwiek by się o to nie starali rządowi piarowcy.

Nie był to bynajmniej pierwszy przypadek, w którym rząd Donalda Tuska zdecydował się na ostrą konfrontację z pewną grupą społeczną – wojna z kibolami czy zupełnie otwarte ignorowanie związków to tylko pierwsze z brzegu elementy długiej listy sytuacji, w których rząd PO zdecydował się na występowanie w stosunku do niepokornej grupy z pozycji nagiej siły. Na tle kiboli, związkowców czy „Solidarnych 2010” spontaniczny ruch internautów mógłby się wydawać pod pewnymi względami dość słaby – brakuje mu bowiem przywództwa, jasnych celów i struktur. Jednak w rzeczywistości jest on groźniejszy dla obecnej władzy niż wszystkie inne. Dlaczego?

Kluczem do odpowiedzi na to pytanie jest zrozumienie tytułowej kwestii. Dlaczego jedne bunty społeczne są istotne, a inne nie? Aby na to odpowiedzieć, należy sobie uświadomić, że u źródeł współczesnego liberalizmu nie leżą bynajmniej wzniosłe komunały na temat tolerancji, wolności etc., lecz przytomna obserwacja, że rządzący nie są cnotliwi i nie dążą do powszechnego szczęścia, i z tego powodu należy zakres wszelkiej władzy państwowej ograniczyć do niezbędnego minimum.

Wnioski z tych założeń są proste – władza ignoruje protesty społeczne tak długo, jak uchodzi jej to na sucho. Bunt jest skuteczny wtedy, gdy buntujący się dysponują jakimiś środkami, które albo zmuszą rządzących do wzięcia pod uwagę ich postulatów, albo umożliwią obalenie władzy. W przeciwnym wypadku można się buntować do woli i nic z tego nie wynika. Przykładów dostarcza choćby historia protestów społecznych w naszym kraju. Gdy np. w 1957 ekipa Gomułki zaczęła wycofywać się z popaździernikowej „odwilży”, czego znakiem było zamknięcie „Po prostu”, towarzyszyły temu gwałtowne protesty inteligencji. Ponieważ jednak inteligenci nie byli na tym etapie Gomułce do niczego potrzebni, wysłał przeciwko protestującym Milicję Obywatelską, która demonstrantów spałowała i na tym rzecz się skończyła.

Znaczenie „Solidarności” jako ruchu protestu przeciwko rządom komunistów wynikało głównie z tego, że w ten ruch zaangażowali się masowo robotnicy wielkoprzemysłowi, a w owym czasie władze PRL-u były od nich zależne. Zadłużony po uszy rząd potrzebował rozpaczliwie dewiz, a w zasadzie jedyną metodą uzyskania tychże był eksport węgla i okrętów. Rewolta pracowników stoczni i górników była zatem ciosem w samo serce systemu, który uratował się wypowiadając jawną wojnę własnemu narodowi (kosztem „straconej dekady” w rozwoju całego kraju).

Z tej perspektywy, można powiedzieć, że głównym efektem tzw. „planu Balcerowicza” było wybicie zębów wielkoprzemysłowej klasie robotniczej. Kosztem niewiarygodnej zapaści gospodarczej, trwającego do dziś strukturalnego bezrobocia i pauperyzacji całych grup społecznych „udało się” doprowadzić do dezindustrializacji polskiej gospodarki – obecnie rodzimy przemysł odgrywa w niej niemalże znikomą rolę. O ile faktyczna likwidacja zakładów przemysłowych trwała ponad dekadę, to ich los został właściwie przesądzony w momencie wprowadzania „terapii szokowej”.

Oczywiście, robotnicy buntowali się przeciwko tym posunięciom – symbolami tego oporu mogą być płonące opony w Ursusie i walki w fabryce kabli w Ożarowie. Jednak w latach 90-tych protesty robotnicze udawało się tłumić o wiele łatwiej niż latach 80tych. Moim zdaniem, zaważył na tym fakt, że w tym czasie przemysł przestał odgrywać istotną rolę w zachowaniu systemu ekonomicznego – metodą na utrzymanie płynności finansowej kraju stała się wyprzedaż majątku zwana dla niepoznaki prywatyzacją oraz przyciąganie zagranicznych inwestycji. Robotnicy stali się zbędni i można ich było symbolicznie oraz całkiem realnie spałować, a ich protesty wyśmiać.

Rzecz jasna, każda władza, z wyjątkiem tych najbardziej totalitarnych potrzebuje pewnej grupy, która będzie ją popierać. W Polsce ostatnich dwudziestu lat tą grupą była tak zwana inteligencja – słabo wynagradzana i pomiatana w PRL-u (czego kulturowym przejawem były choćby filmy Barei), w III RP doczekała się symbolicznego, a w niektórych przypadkach (adwokaci, lekarze) i materialnego dowartościowania. Inteligenci „łykali” wszelkie – nawet najbardziej bzdurne – narracje dotyczące procesów zachodzących w kraju. Za pomocą prostej manipulacji polegającej na stwierdzeniu, że wyznawcy prawomyślnych poglądów są ludźmi światłymi i wysublimowanymi, zaś opozycjoniści populistycznymi prostakami, udało się inteligentom (piszący te słowa może tu stanowić doskonały przykład) wmówić, że działania prowadzące do zniszczenia gospodarki jest przejawem ekonomicznego geniuszu, a prywatyzacja – czymś innym niż masową kradzieżą. Manipulacja ta była tak skuteczna również z tego powodu, że wielu przedstawicielom tej grupy łatwiej było zidentyfikować się z uosabiającym inteligenckie cnoty Geremkiem czy Kuroniem, niż choćby z Wrzodakiem.

Inteligenci byli, przynajmniej początkowo, grupą zbyt nieliczną, by dostarczyć demokratycznej legitymizacji rządzącym – czego dowodziły coraz bardziej żenujące porażki wyborcze Unii Demokratycznej/Wolności. Aby uzyskać mandat do rządzenia, partie polityczne musiały się zatem przedstawiać jako nieco bardziej od UW prospołeczne, co szybko okazywało się fikcją. Efektem tej fikcji był wyborczy ping-pong pomiędzy „siłami postsolidarnościowymi” a postkomunistami: wygraną odnosiło się dzięki pustym obietnicom prospołecznym, a po czterech latach następowała pomiędzy koalicją a opozycją zamiana miejsc.

Liberalne elity wyjście z tej niewygodnej sytuacji (która groziła dojściem do władzy autentycznie prospołecznych sił) widziały w upowszechnieniu statusu inteligenckiego. Był to jeden z celów tzw. boomu edukacyjnego – stworzenie grupy społecznej przesiąkniętej określonymi („liberalnymi”) poglądami, a jednocześnie na tyle licznej, by móc stanowić wyborczą podporę władzy. Plan został zrealizowany – tzw. Młodzi Wykształceni z Większych Miast stali się grupą, która umożliwiła pierwsze w III RP zwycięstwo wyborcze formacji jawnie liberalnej.

Demonstracje przeciwko ACTA są pierwszym buntem popartym masowo przez tę grupę. Okazuje się, że samo zdobycie formalnego wykształcenia nie stało się dla tych ludzi przepustką do nowego, wspaniałego świata polskiego kapitalizmu. Duża część z nich żyje w faktycznej nędzy – bo jak inaczej określić stan braku stałego zatrudnienia (a często nawet i regularnych dochodów), pomieszkiwania w wynajętych mieszkaniach (najczęściej w wiele osób) oraz trwałego pijaństwa, przedstawianego jako „życie towarzyskie”? Tę faktyczną biedę ukrywa się pod mądrze (bo „po zagranicznemu”) brzmiącym terminem „prekaryzacji”, co jedynie zamazuje obraz. Życie przeciętnego polskiego absolwenta przypomina bardziej scenki z bloga Make Life Harder niż z TVN-owskich seriali.

Część naszych „prekariuszy” (by trzymać się tego niefortunnego terminu), zwłaszcza ta, która ukończyła bardziej „prestiżowe” uczelnie, żyła dotychczas w stanie pewnej schizofrenii – z jednej strony, z racji formalnego wykształcenia czuli się częścią „elity”, a z drugiej, w kategoriach czysto materialnych lokują się w naszym społeczeństwie niżej niż np. budowlańcy. Do tej pory członkowie tej grupy redukowali sobie tożsamościowy dysonans żyjąc aspiracjami („co prawda teraz żywię się w Biedronce, ale kiedyś to ja będę szlachta”). Jakkolwiek absolwenci mniej prestiżowych uczelni i kierunków nie żywili tak elitarystycznych ambicji, jednak w ich światoobrazie aspiracje odgrywały również istotną rolę – choć ograniczały się one do względnej stabilizacji materialnej kojarzonej ze stylem życia klasy średniej.

Wydaje się jednak, że ten „aspiracyjny” sposób życia upada pod ciężarem rzeczywistości. Po kolejnych latach tego typu wegetacji coraz trudniej udawać, że jest to sytuacja przejściowa. Rodzi to frustrację, która może prowadzić do buntu.

Może – ale nie musi. Równie prawdopodobny scenariusz jest taki, że po chwilowym wybuchu grupa ta pogrąży się w apatii – zwłaszcza, że na horyzoncie nie widać formacji, która mogłaby to niezadowolenie zagospodarować. PiS przemawia językiem niestrawnym dla większości MWzWM, zaś uważane do niedawna za mesjasza „nowej lewicy” środowisko „Krytyki Politycznej” wydaje się bardziej zainteresowane przebijaniem się do mainstreamowych mediów niż organizowaniem rewolucji.

Nawet taki scenariusz ma jednak poważne konsekwencje polityczne. Aktualna władza będzie bowiem borykać się z narastającym kryzysem legitymizacji (co zresztą widać coraz wyraźniej – rząd Donalda Tuska staje się coraz bardziej przedmiotem szyderstwa niż szacunku). Rzeczywistość jest bezwzględna – utrzymanie władzy w choćby tylko nominalnie demokratycznym systemie wymaga wygrania wyborów, a do tego potrzebny jest elektorat, którego zaczyna brakować. Wygląda zatem na to, że historia III RP się jeszcze nie skończyła.

~ziomal

lekturka dostepna pod linkiem http://www.monde(...)php?id=1
aruzelski utorował drogę Balcerowiczowi

Okrągła 25 rocznica wprowadzenia stanu wojennego stała się okazją do pompatycznych uroczystości oraz gorących sporów. Rządząca prawica znalazła w niej pretekst do kolejnej odsłony polityki historycznej, której oddaje się tym chętniej, im mniej ma pomysłów na teraźniejszość. W tym wypadku jednak, politycznie nacechowane zainteresowanie nie tak dawną przeszłością wydaje się pod pewnym względem usprawiedliwione. Trzeba przyznać, że konsekwencje 13 grudnia 1981 r. trwają do dziś. Przepełniająca rewolucję „Solidarności” nadzieja, którą rozjechały czołgi generała Jaruzelskiego nigdy się już nie odrodziła. O to czym był stan wojenny, jak doszło do jego wprowadzenia i jakie były skutki tej decyzji zapytaliśmy Karola Modzelewskiego, jednego z najważniejszych uczest­ni­ków wydarzeń sprzed 25 lat.

O grudniu ‘81, o wielkiej „Solidarności” lat 80-81, o stanie wojennym mogę mówić w zasadzie tylko jako uczestnik. Aby zrozumień naturę i przebieg tamtych wydarzeń, musimy się najpierw zastanowić czym była pierwsza Solidarność, a także – czy miała szansę na przetrwanie. Bo przecież nie przetrwała. Dzisiejszy związek zawodowy nazywa się wprawdzie tak samo, ale jest czymś zupełnie innym niż „Solidarność” z lat 1980-81. Tamta „Solidarność” była ruchem bez precedensu i bez odpowiednika w historii powszechnej dlatego, że polegała na trwającym kilkanaście miesięcy, a więc niebywale długim wybuchu aktywności tłumnej, przy czym te tłumy ludzi – w całym ruchu związkowym było, wedle statystyk przedzjazdowych, 9 milionów 400 tysięcy – zorganizowały się do działania bez żadnego przyjętego z góry schematu. Nie był to związek oktrojowany. Zanim udzielono zgody na jego legalną organizację, strajkowało ponad 700 tysięcy ludzi: oni sami już się zorganizowali.

Podczas strajku byłem w Stoczni Gdańskiej, potem, wracając do Wrocławia, gdzie mieszkałem, zatrzymałem się w Warszawie u Aleksandra Gieysztora i opowiedziałem mu co tam widziałem, na co on odparł: „panie Karolu, to jest wypisz wymaluj Warszawa w pierwszych dniach powstania”. Trochę mnie to przestraszyło, w jego słowach też wyczułem strach, ale zarazem –była to prawda. W każdym strajkującym zakładzie spontanicznie zorganizowała się wolna rzeczpospolita. Podobnie było w całym paromiesięcznym okresie budowania związku. Motorem tego procesu byli ludzie, których lubię nazywać Joannami d’Arc w spódnicach i w spodniach. Ci ludzie rodzili się dosłownie na kamieniu. Było ich kilkadziesiąt do stu tysięcy i to oni byli prawdziwymi twórcami związku. Co więcej doskonale zdawali sobie sprawę z odgrywanej przez siebie roli i traktowali „Solidarność” jak swoje dziecko. Oznaczało to, że nie byli skłonni podporządkować się żadnym władzom – ani państwowym, ani partyjnym (choć wielu do partii należało), ani własnemu krajowemu kierownictwu. Ten fakt determinował charakter całego ruchu. Mimo że nie miał on jasnej ideologii, przepojony był pewnym systemem wartości: brało się to wprost z radykalno-demokratycznej praktyki codziennego, masowego współuczestnictwa w jego budowie. Wśród tych wartości czołową rolę odgrywał egalitaryzm i to zarówno rozumiany politycznie (jako demokracja bezpośrednia), jak i ekonomicznie. Był to ruch egalitarny, wspólnotowy i przywiązany do spontanicznie ukształtowanej bezpośredniej demokracji. Ze względu na te wartości „Solidarność” bywa dziś nie bez racji (chociaż z przekąsem) opatrywana socjalistyczną etykietą. W „Solidarności” nie dało się zrobić nic wbrew tej wielotysięcznej rzeszy ludzi, która związek stworzyła, nadała mu społeczny wymiar i która go faktycznie prowadziła.

Bardzo szybko przekonał się o tym Wałęsa i każdy z przywódców regionalnych oraz krajowych. Bardzo boleśnie przekonali się o tym doradcy, na ogół intelektualiści przywykli do bardziej kameralnych forów, a nie do kontaktów z wyrażającym swoją wolę i emocje tłumem. Jeżeli nie wzięło się pod uwagę faktu zakorzenienia ruchu w masowej aktywności oddolnej, to po prostu „ster odbijał”. Kiedy władze związku podejmowały decyzje niezrozumiałe lub budzące sprzeciw, natychmiast natrafiały na opór ze strony bardzo szerokiego i bardzo aktywnego zaplecza społecznego. W tych warunkach trzeba było umieć rozmawiać z tłumem, potrafić przekonywać i wyjaśniać, co możemy w określonej sytuacji, czego w tej sytuacji nie możemy, czego nie powinniśmy i wreszcie dlaczego postępujemy tak, a nie inaczej. Jeżeli się tego nie chciało lub nie umiało, każdy kompromis, każde porozumienie zawarte z władzami ponad głowami ludzi musiały zostać odrzucone. Każda Joanna d’Arc wszczynała wtedy swoją własną wojnę z dyrektorem, wojewodą, naczelnikiem gminy, ze zjednoczeniem, z ministerstwem, z państwem. Mówiąc inaczej, wyrastała lawina konfliktów lokalnych, nad którymi związek, a tym bardziej partia i państwo nie miały kontroli, i które były groźne, ponieważ żyliśmy w stanie codziennego zagrożenia ingerencją radziecką.

Byłem wtedy działaczem związkowym, członkiem władz regionalnych we Wrocławiu, ponadto brałem udział w postanowieniu o utworzeniu „Solidarności”, w wyborze struktury i nazwy związku. Od listopada 1980 do 31 marca 1981 r. byłem rzecznikiem prasowym Krajowej Komisji Porozumiewawczej „Solidarności, ponadto od I Zjazdu byłem członkiem Komisji Krajowej, a potem jednym z tych, których uznano za ekstremistów i postanowiono nie wypuszczać z internowania, tylko po jego zakończeniu przenieść do aresztu i oskarżyć o próbę zamachu na ustrój. Taka jest moja perspektywa. Przez cały ten czas moim obowiązkiem było wierzyć, że możemy z tego wyjść obronną ręką, jeśli tylko będziemy działać z wyczuciem realiów społecznych z jednej oraz geopolitycznych z drugiej strony, jeśli będziemy właściwie kreować strategię Solidarności. Wtedy uważałem, że to było możliwe, dziś sądzę, że nie. Dlaczego?

Logika rewolucji i geopolityka

Aby na to odpowiedzieć musimy cofnąć się o parę lat wstecz. W gruncie rzeczy cała logika dekady gierkowskiej prowadziła do kryzysu początku lat 80. Dekada ta zaczęła się od bezpośredniego potępienia tych, którzy podjęli decyzję o strzelaniu do robotników w 1970 r. Kiedy Gierek w styczniu 1971 r. zrobił rzecz bez precedensu, decydując się, na żądanie Edmunda Bałuki i jego kolegów ze Stoczni Szczecińskiej im. Warskiego, pojechać do strajkujących w towarzystwie premiera, ministra obrony i ministra spraw wewnętrznych, ustanowił zasadę, która wpłynęła na całe dziesięciolecie, także na przebieg wydarzeń w sierpniu 1980 r. W pewnej mierze tłumaczy to porozumienia sierpniowe, bo przecież wtedy, w sierpniu ’80 rząd podpisał wyrok śmierci na ustrój, nawet jeśli był to wyrok w zawieszeniu. W systemie, który oparty był na całkowitym monopolu władzy politycznej, ekonomicznej, a także podporządkowaniu wszelkiej aktywności społecznej partii, odstąpienie od zasady monopolu w odniesieniu do czegoś tak niezwykle ważnego, tej transmisji partii do mas, jaką miały być według Lenina związki zawodowe, było równoznaczne z rozsadzeniem całej konstrukcji od środka. System zarządzania, koordynacja wszystkich procesów gospodarczych zależał od sprawności politycznych mechanizmów dyktatury. Wykształcenie się siły, która była w stanie skontrować każdą decyzję aparatu władzy na terenie gospodarczym w przedsiębiorstwach, prowadzić musiało do lawinowego rozkładu mechanizmu gospodarczego. Wcale nie dlatego, że „Solidarność” celowo niszczyła gospodarkę strajkami, jak utrzymuje generał Jaruzelski. Samo istnienie wolnego ruchu zawodowego paraliżowało system. W tej sytuacji musiało nastąpić rozstrzygnięcie: albo zmiana całej logiki gospodarczej, co za Breżniewa było niemożliwe, albo...

To pierwszy powód, dla którego uważam, że nie mieliśmy szans. Drugi jest taki, że rosnąca radykalizacja nastrojów, a także polaryzacja będąca wynikiem pogarszających się warunków życia codziennego wymuszała na związku różne, idące coraz dalej postulaty. Przywódcy Komisji Krajowej, liderzy, doradcy starali się nad tym procesem zapanować, kierować tę rzekę w takie koryto żeby nie doprowadzić do frontalnego zderzenia z ustrojem, czyli tym samym z ZSRR. Niemniej trzeba było wysuwać kolejne żądania. Kiedy zażądaliśmy reformy gospodarczej opartej na samorządzie pracowniczym, automatycznie znaleźliśmy się w konflikcie z nomenklaturą i atmosfera między terenowymi ogniwami związku i partii bardzo się zaogniła. Do tego dochodził ZSRR, dla którego każdy dzień istnienia „Solidarności” był śmiercionośną trucizną, działającą na zasadzie przykładu, którego nie dało się ocenzurować.

Kiedy w 1989 r., już jako senator, byłem w rosyjskim mieście Nabiereżnyje Czełny, przewodniczący Klubu Politycznego im. Bucharina, niejaki Walery Pisigin zaprosił mnie do domu i z dumą pokazywał wycinki z prasy radzieckiej, w których szkalowano „Solidarność”. Tymczasem on nawet tam, w tych wycinkach, szukał podręcznika działalności opozycyjnej. To pokazuje jak działał przykład „Solidarności”. Już tylko z tej przyczyny ludzie Breżniewa od początku naciskali na polskie władze, aby te zrobiły u siebie porządek. Kania, a potem Jaruzelski miotali się pod presją.
Dziś już wiemy, że w grudniu 1980 r. Rosjanie zdecydowali się na inwazję, mając nadzieję na powtórzenie wariantu czechosłowackiego z 1968 r. Gotowych było 18 dywizji, w tym 14 radzieckich, 2 czechosłowackie i 2 NRD-owskie. Operacja została odwołana ze względu na reakcję Amerykanów na przesunięcia wojsk, które zachwiałyby równowagą sił w Europie. Radzieckie naciski jednak nie ustały. W czerwcu 1981 r. Rosjanie próbowali spowodować obalenie Stanisława Kani i Jaruzelskiego przez tzw. twardogłowych na plenum Komitetu Centralnego. To był słynny list KC KPZR do KC PZPR, w którym Kania i Jaruzelski figurowali po nazwisku, bez przedrostka „towarzysz”, czyli tak, jakby im naubliżano od ostatnich. Dzięki wsparciu wojskowych członków KC Jaruzelski uratował kierownictwo. Ale już 13 września 1981 r. na posiedzeniu Komitetu Obrony Kraju oraz kilka tygodni potem na konferencji z wojewódzkimi sekretarzami partii Kania znalazł się pod ostrzałem zwolenników wprowadzenia stanu wojennego. Efektem była jego dymisja i przejęcie władzy przez Jaruzelskiego, który zresztą zaraz zderzył się z tą samą presją ze strony wojska, milicji, bezpieki i aparatu partyjnego.

Podczas konferencji w Jachrance poświęconej polskiemu kryzysowi tamtych lat Jaruzelski powiedział mi prywatnie o naradzie w Sztabie Generalnym 2 grudnia 1981 r., podczas której najwyżsi oficerowie jeden po drugim domagali się wyprowadzenia wojska na ulicę. Jaruzelski, który wszystkich ich awansował, wyznał, że uświadomił sobie wówczas, że ci „jego ludzie” mogą pójść za kimś innym. Po tej naradzie było jasne, że Jaruzelski może wprowadzić stan wojenny albo odejść. Nie mógł już dłużej kluczyć jak to robił Kania. Poza tym trzeba pamiętać, że nastroje w Polsce były tak podminowane, że w obliczu narastającego kryzysu gospodarczego w końcu musiały wybuchnąć. Wówczas armia radziecka i tak by wkroczyła do pogrążonego w walkach wewnętrznych kraju przy milczącej aprobacie Zachodu. Myślę zatem, że rozwiązanie siłowe było czymś w rodzaju fatum. Nie dało się tego uniknąć i nie są istotne prawdziwe motywy generała Jaruzelskiego i jego ekipy.

Ze strony „Solidarności” wyglądało to tak, że wiedzieliśmy, iż znajdujemy się w sytuacji rewolucyjnej, ale wiedzieliśmy też, że nie możemy zrobić rewolucji, czyli obalić ustroju. Zarazem sytuacja wymuszała na nas stawianie coraz nowych postulatów. W lipcu 1981 r. była to wspomniana koncepcja samorządności pracowniczej, która zaogniła sytuację, ale dla której alternatywą były marsze głodowe. Pod koniec roku 1981 to były postulaty Społecznej Rady Gospodarki Narodowej, postulaty przedterminowych i wolnych wyborów do Rad Narodowych (chociaż nie chcieliśmy postulować wolnych wyborów do sejmu). W marcu 1981 r., kiedy nastąpił szczyt fali rewolucyjnej, nie zdecydowaliśmy się na to, by docisnąć, i podpisaliśmy kompromisowe porozumienie. Od tej chwili poparcie dla „Solidarności” zaczęło spadać.

W marcu ‘81 rząd był praktycznie w politycznej izolacji. W ogólnopolskim strajku ostrzegawczym (który był protestem przeciw pobiciu przywódców związkowych na sali obrad Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bydgoszczy) na wartach strajkowych stali obok siebie ludzie z opaskami „Solidarności”, związków branżowych i komitetów zakładowych PZPR. To był moment największej słabości władzy w tym okresie. Potem proporcje w układzie sił zaczęły się zmieniać. To też wpłynęło na politykę forsowania żądań.

Przekreślenie szans na Samorządną Rzeczpospolitą

Wątpię czy była szansa na realizację samorządowego programu „Solidarności”. Oczywiście był wówczas podmiot społeczny zdolny jego forsowania, ale okoliczności zewnętrzne, w tym międzynarodowe, wykluczały taką szansę. Trzeba powiedzieć jasno, że niezależnie od okoliczności zewnętrznych stan wojenny zniszczył tamtą „Solidarność”. Nie zniszczył jednak podziemia. Być może zniszczenie to byłoby osiągalne przy bardziej terrorystycznej realizacji stanu wojennego. Tylko że, wbrew pozorom, podziemie nie było dalszym ciągiem ruchu, który narodził się w sierpniu 1980 r. Dlaczego? Ponieważ masowe zaplecze, które decydowało o obliczu i polityce „Solidarności”, poszło do domu.

Na początku stanu wojennego zastosowano wiele teatralnych chwytów mających zastraszyć społeczeństwo: czołgi na ulicach, patrole, godzina policyjna, wyłączenie telefonów czy plakaty zapowiadające karę śmierci za strajk sprawiły, że wyglądało to gorzej niż zamach stanu, choć przecież robiła to ta sama co przed grudniem ekipa rządząca. Po pierwszych tygodniach wyspowego oporu stan wojenny przyniósł zamierzony efekt: ruchowi masowemu przetrącono kręgosłup. W więzieniu na Białołęce pewien chłopak z Rawaru (warszawski zakład zbrojeniowy) opowiadał mi o tym, jak po ogłoszeniu strajku do jego zakładu wkroczyło ZOMO i zagroziło użyciem broni palnej. Tak było w dziesiątkach innych zakładów w całej Polsce. W takich sytuacjach nawet najbardziej radykalni robotnicy zdawali sobie sprawę, że nie mają najmniejszych szans. Po lufami karabinów ludzie kończyli strajki i uważam, że nie było w tym nic nagannego. W przeciwnym razie działaliby wbrew elementarnemu instynktowi samozachowawczemu.

Wobec tak jaskrawej manifestacji siły władzy i determinacji do jej użycia, co pokazały również wydarzenia w kopalniach „Manifest Lipcowy” i „Wujek”, większość tych związkowych Joann d’Arc, a wraz z nimi miliony ludzi, które im ufały, wycofało się w prywatność. Pozostali najwytrwalsi, motywowani w znacznej mierze nie tyle poczuciem solidarności z tymi, którzy wycofali się do domów, ale raczej solidarnością między konspiratorami. Wobec spacyfikowanych tłumów pojawiło się coś na kształt politowania, nastąpiło rozluźnienie bardzo silnej emocjonalnej więzi aktywistów związkowych z ich społecznym zapleczem. Zmienił się też język, zapanowała radykalna retoryka antykomunistyczna. Przed 13 grudnia „Solidarność” na ogół nie operowała retoryką wojującego antykomunizmu. Zdarzało się to na obrzeżach, pojawiały się efektowne zwroty w rodzaju wypowiedzi Andrzeja Rozpłochowskiego na posiedzeniu Krajowej Komisji Porozumiewawczej, że jak „my uderzymy pięścią w stół, to kremlowskie kuranty zagrają mazurka Dąbrowskiego”. Jednak nie było haseł w stylu „komuna - wróg narodu”, „okupant”, „Jaruzelski – radziecki generał w polskim mundurze”. Nie było tego, co w stanie wojennym stało się obiegową frazeologią op

ozycji.Frazeologia ta, integrując środowiska, sprawdzała się w warunkach okopowych, ale zarazem zmieniała charakter ruchu. Przekształcił się on w kadrową konspirację antykomunistyczną, która była dość liczna, trudna do zwalczenia przy bardziej autorytarnym niż totalitarnym rozgrywaniu stanu wojennego, niemniej miała coraz mniej wspólnego z Wielką „Solidarnością” lat 1980-81. Od początku też ruch ten słabł, równolegle do tego, jak słabła partia.

Musimy pamiętać, że dla PZPR stan wojenny też był ciosem śmiertelnym, ponieważ rolę kierowniczą w państwie przejęło z rąk partii wojsko. Armia nie wystąpiła jedynie w roli ratowników. Cały system nomenklatury, czyli lista stanowisk politycznych, gospodarczych, o których obsadzie wcześniej decydowała partia, przeszedł pod kontrolę wojska. Dotyczyło to w równym stopniu państwa, województw, gmin i poszczególnych zakładów. Dotychczas o tym, kto będzie brygadzistą, decydował zakładowy komitet partii. W stanie wojennym to się zmieniło – brygadzistów dobierała zlokalizowana w zakładzie komórka służby bezpieczeństwa i komisarz wojskowy, a partia była już tylko „od parady”. Mało, że utraciła blisko jedną trzecią członków, którzy byli jednocześnie w PZPR i w „Solidarności” i zostali wyrzuceni, bądź sami odeszli z partii, to jeszcze wojsko zdemolowało u samych podstaw system jej kontroli nad społeczeństwem.

Kierowniczą rolę partii zastąpiła dyktatura wojskowo-policyjna. Generał Jaruzelski i jego otoczenie (ludzie tacy jak Jerzy Urban, Stanisław Ciosek, generał... Pożoga) zdawali sobie sprawę, że taki stan rzeczy nie może się utrzymać i trzeba szukać porozumienia. Skoro zarówno partia, jak i „Solidarność” były coraz słabsze, starano się stawiać na innych partnerów. Ponad głowami „Solidarności” negocjowano z Kościołem, kokietowano inteligencję (szczególnie gdy, z inicjatywy Mieczysława Rakowskiego, zrewidowano wizję wydarzeń 1968 r. w dwudziestą ich rocznicę). Wszystko to jednak były paliatywy. „Solidarność” już praktycznie nie istniała. Pozostał jednak jej mit, ufundowany na pamięci zbiorowego, czynnego przeżycia wolności.

To była ogromna siła, o czym przekonali się generałowie w czasie pierwszej a zwłaszcza drugiej fali strajków w 1988 r. Organizowali je ludzie, którzy nie byli zaangażowani w podziemnych strukturach „Solidarności”, ale jednoczyło ich symboliczne hasło żądania legalizacji związku. Co prawda „Solidarność” nie miała już na zakładach dojścia do „tych ludzi, co trzeba”, ale „ci ludzie” dalej wierzyli w mit „Solidarności”. Siła tego mitu wpływała na umacnianie się pozycji tych, których powszechnie uważano za depozytariuszy związku, czyli środowiska Lecha Wałęsy.

Sprzyjały temu zmiany geopolityczne, które zainicjował Gorbaczow. Wraz z nadejściem jego rządów ekipa generała Jaruzelskiego zorientowała się, że niebezpieczeństwo interwencji ZSRR znikło. Teraz już nic nie stało na przeszkodzie bardziej otwartym formom dialogu, a jednocześnie w razie konfliktu społecznego nie można było liczyć na ratunek z zewnątrz. Wszystko to sprawiło, że gdy w 1988 r. wybuchły wspomniane strajki, władze nie zdecydowały się na użycie siły (z wyjątkiem Nowej Huty, gdzie strajk spacyfikowano). Rozumiano już, że bombę narastającego niezadowolenia da się rozbroić jedynie środkami politycznymi. W konsekwencji to Wałęsa zażądał od młodych robotników w zakończenia strajku – i został przez nich wysłuchany. Udowodnił generałom, że, choć nie ma armii, panuje nad nastrojami. Tak też doszło do Okrągłego Stołu. Obie zasiadające przy nim strony były pogruchotane. Oficjalne dokumenty „Solidarności” już od lat mówiły o potrzebie kompromisu, usunięto z nich dawny radykalizm. Silne było tylko wspomnienie roku 1980, które odegrało jeszcze rolę w wyborach czerwcowych.

13 grudnia i początek restauracji kapitalizmu

Nie ma wątpliwości, że niszcząc „Solidarność” Jaruzelski utorował drogę Balcerowiczowi. Nie lubię gdybania w historii, ale pewne jest, że gdyby dawna „Solidarność” istniała w 1989 r., to nie pozwoliłaby na plan Balcerowicza. Stan wojenny stłumił potężną falę aktywności społecznej, zniszczył sieci bezpośredniej demokracji, tak że poruszenie wywołane wyborami czerwcowymi 1989 r. okazało się powierzchowne i krótkotrwałe.

Poziom społecznego zaangażowania z lat 1980-81 nigdy już nie powrócił, a przebudowa ustroju następowała w warunkach społecznej bierności i przyzwolenia. Co gorsza, także w warstwie frazeologicznej reformatorzy roku 89 odwoływali się do bierności i przyzwolenia. Aktywności społecznej się wówczas obawiano: na przykład, starano się maksymalnie ograniczyć wpływy samorządów pracowniczych, które istniały w zakładach (co było zresztą jedną ze zdobyczy pierwszej „Solidarności”). Balcerowicz wiedział, że będą one występować w interesie załóg, a przecież cała jego polityka transformacji była skierowana przeciwko tym interesom. Niezależnie od tego, czy będziemy Balcerowicza chwalić czy potępiać, musimy przyznać, że uważał on silne samorządy pracownicze za główne zagrożenie dla liberalnej modernizacji gospodarczej, której był rzecznikiem – po prostu dlatego, że jego posunięcia godziły w bezpośrednie interesy tych, których owe samorządy miały reprezentować.Nieuniknione były też konflikty ze związkami zawodowymi, ale ich opór okazał się słaby. Nie odrodziło się to, co złamano w grudniu, i w pewnym sensie to stan wojenny utorował drogę takiemu modelowi transformacji ustrojowej, do jakiej w Polsce doszło. Z drugiej strony, nie ulega dla mnie wątpliwości, że Okrągły Stół był polskim sukcesem, gdyż, wbrew temu, czego spodziewały się obie strony – doprowadził w krótkim czasie do pokojowego wyjścia Polski z komunizmu. Nikt nie poległ na polu chwały, za co chwała Bogu. I tej pozytywnej oceny nie podważa nawet oczywisty fakt, że Okrągły Stół był porozumieniem elit, kompromisem między generałami nieistniejących armii.

Karol Modzelewski
(notował Przemysław Wielgosz)

~ziomal

Obecne społeczeństo 20 letnim praniem mózgu zostało nauczone prymitywnego i zwulgaryzowanego neoliberalizmu np. że istnieją "żelazne prawa ekonomii" np. chore wyrażenie "pracodawca" jakby praca była rozdawanym dobrem bądź łaską udzielana pracownikowi i nawet praconicy najemni wierzą w mit o "wysokich kosztach pracy dobijających przedsiębiorców". Wiarę w neoliberalne dogmaty szczególnie widać w komentarzach internetowych - o ile nie piszą ich sami redaktorzy aby "podgrzać dyskusję"

~belfer

CYTAT
Ogólnopolskie dni protestu "Solidarność" rozpoczną się w środę 11 września. "Solidarność" planuje demonstracje przed sześcioma ministerstwami.

Czyżby?
Każda z 3 central związkowych organizuje pikietę pod 2 ministerstwami, ale autor twierdzi, że wszystko organizuje Solidarność. Skąd takie fałszywe informacje?

~Walczmy

no coz...moze teraz jest czas na to, by ponownie ruszyc w Polske, jestesmy uciskani gorzej niz za komuny, bracia zjednoczmy sie i nie pozwolny innym decydowac za nas!

~ziomal

opowiem wam historyjkę. W roku 1988 rząd Rakowskiego planował wprowadzić program gospodarczy, który później przybrał nazwę "planu Balcerowicza", ale zdawał sobie sprawę, że kiedy zacznie go wprowadzać to skończy z kulami w głowach albo zawisnie na drzewach zamiast liści. Wpadnięto na pomysła, zrobić kilka strajków, by pokazać jak to się odradza solidarność jak "fenix z popiołów" zrobić cyrk i ustawkę z okrągłym stołem i wyborami czerwcowymi. Społeczeństwo było wówczas bierne i zatomizowane tzn miało przetrącony kręgosłup przez junte Jaruzelskiego. Tak więc protesty są spóźnione o co najminiej 20 lat. W aminstreamowych mediach będzie można zobaczyć i usłyszeć jak to przez protesty cierpią prości ludzie i znajdzie się jak zwykle jakiś menel, który za piwko bądź jabola "zdecydowanie potępi wichrzycieli i warchołów"